
Moje włosy mają to do siebie, że szybko ucieka z nich pigment. Nawet fachowo potraktowane, ze schłodzonym kolorem, po kilkunastu myciach tracą ulubione różowo-szaro-fioletowe tony.
Nie cierpię samodzielnie eksperymentować z radykalnym farbowaniem, ale tonery? Czemu nie. Zwłaszcza w chłodnawych, pastelowych odcieniach. I tak ostatnio chwyciłam w drogerii coś z hasztagiem #dirtypink. Brzmiało dobrze. Oczekiwałam, że doda – uwaga, będzie słowo – t r u s k a w k o w y c h refleksów.
Efekt? Bardzo spoko. Tubka 80 ml produktu jest całkiem spora i już wiem, że wystarczy na długo. Nie zamierzam ładować na włosy radykalnej dozy. Raczej po trochu, pasemkowo, na końcówki.
Oczywiście farbka najlepiej chwyta na najbardziej rozjaśnionych końcówkach i tam też uzyskany odcień jest najbardziej intensywny. Na reszcie włosów rozkłada się subtelniej, dodaje interesującego – znowu to słowo – truskawkowego pigmentu.
Inne zalety? Działa łagodnie, nie wysusza, ale żeby ekstra odżywiała? No, nie, aż tak idealnie nie jest. Poza tym dość szybko się spiera. U mnie wystarczy jedno mycie dla osłabienia koloru. Po dwóch (myciach, nie tygodniach) nie ma po nim śladu.



Fot. Maciej Burzykowski, Ewa Kamionowska