
Rzeczywistość sprzed przełomu lat 80/90. Gospodarką, wespół z tak zwaną władzą, zawiadują waluciarze, badylarze, prywaciarze. Funkcjonują handelki, często na grubym nielegalu, ale władza przymyka oko. Dzięki temu w krwiobiegu tkanki społecznej płyną dolary, funty, marki, franki, a dzięki nim dostępne są reglamentowane dobra, bilet do lepszego samopoczucia, do innego świata.
Cincz many, panie – szeptane jest pod hotelami.
Dolary, dolary – niesie się konfidencjonalnie pod Peweksami.
Bilecik dla pani? – to pod kinami.
A pamiętacie, jak sportretowany w „Misiu” konik uroczo emablował syna odprowadzającego matkę na samolot (tę matkę, co leciała na operację): Pytam, czy bilecik pan potrzebuje? (…) To jest, panie, taka peronówka. Polski dać czy zagraniczny? (…) Cztery dychy, cztery dychy. Zagraniczny tańszy – trzy dychy. (…) Trzymać w okładce, nie giąć, nie niszczyć. Dwa lata będzie służyć. Taki szeregowy konik, a miał serce: uratował syna przed koniecznością żegnania matki machaniem z najbliższego tarasu widokowego, który to znajdował się we Wrocławiu.
Takie to były czasy, gdzie na ulicy rządziły szmery bajery, biznesy interesy, takie tegesy.
A żeby te wszystkie tegesy mogły się gdzieś pomieścić, przepastna kurtka czy kamizelka z kieszeniami bez dna była przedsiębiorcy nieodzowna. Można było zapakować do niej i towar, i pokaźny zwitek banknotów, a i garść bilonu też miała się gdzie podziać.
No i tak właśnie kojarzy mi się kamizelka z niniejszego wpisu.




Fot. Maciej Burzykowski