Nie znoszę przeładowanej szafy. Wietrzenie półek, oddawanie dłużej nienoszonych ubrań i puszczanie ich w kolejny obieg to znakomity sposób nie tylko na uporządkowanie przestrzeni życiowej, ale przede wszystkim na oczyszczenie głowy.
Żeby to przeładowanie zminimalizować, staram się także nie ulegać kompulsywnej odzieżowej konsumpcji. Kupuję to, czego potrzebuję, co pasuje do reszty mojej kolekcji, co ją uzupełnia, przedłuża, rozwija. Wybieram to, co posłuży dłużej niż kilka miesięcy. Albo do czego po ewentualnej przerwie wrócę prędzej czy później, bo jest na tyle uniwersalne.
Nakręcająca koniunkturę sezonowość, której wciąż hołdują wielcy projektanci (nie wspominając o markach popularnych, które nowe kolekcje wprowadzają częściej niż dwa razy do roku), wydaje mi się zupełnie niezrozumiała. Nie widzę potrzeby, by rewolucjonizować szafę w cyklu półrocznym albo, co gorsza, kwartalnym. Nie tylko dlatego, że generuje to masę a. wyprodukowanych b. kupionych ubrań, ale też jest sprzeczne z budową stylu jako takiego: trudno tworzyć spójny wizerunek w oparciu o co trzymiesięczne skłanianie się ku diametralnie różnym trendom.
Kwestia świadomych wyborów w duchu „zero waste” wiąże się z całym spektrum zachowań. W tym wpisie zwracam uwagę na jedno z nich: nadawanie nowego znaczenia ubraniom, które wedle kodów kulturowych mają zwykle jedno standardowe przeznaczenie. Czyli mniej więcej chodzi o sytuację, gdy spodnie są noszone jako spodnie przez faceta, a sukienka jako sukienka przez kobietę.
I tak fajnie, jeśli niekoniecznie damska dżinsowa kamizelka może stać się spódnicą. Albo gdy, co widać na załączonych obrazkach, spódnicospodnie świetnie wypadają jako spódnica, spodenki i bluzka. Ergo: kupujemy jedną rzecz, ale nosząc ją na kilka sposobów, mamy wielofunkcyjny ciuch, który po zmianie pierwotnego przeznaczenia za każdym razem wygląda inaczej.
Inspiracją do tego wpisu była okładka „Harper’s Bazaar” z października 2016 r., na której Monika Brodka pozuje w złotej plisowanej spódnicy nałożonej jak bluzka. Ale jeszcze silniejszym powodem do powstania tych zdjęć – i propozycji innego spojrzenia na tradycyjną funkcję plisowanych spódnicospodni – była kreacja, o której, jak podejrzewam, w latach 70. marzyła przynajmniej połowa Polek. „Góra do dołu, dół do góry”, czyli wieloczęściowy strój Magdy Karwowskiej z „Czterdziestolatka”. W zależności od konfiguracji spódnica stawała się ponczem i była kreacją balową, pozbawiona góry dawała wersję sportową, bez krótkich spodenek – plażową.
Wizja Ziemi obciążonej fatalną w skutkach i nieustannie nakręcaną machiną przemysłu tekstylnego może się wydawać abstrakcyjna. Na tyle, że nie od razu i niezbyt szybko wyhamuje konsumpcję odzieży. Niemniej ja chciałabym troskę o kondycję planety połączyć z nauką samodyscypliny. Nie totalnej ascezy, bo to utopia, ale świadomego ograniczania zakupowych wyborów, które, wierzę w to mocno, mogą stać się także niezłą lekcją kreatywności.
Fot. Maciej Burzykowski