Bawią mnie krawieckie prowokacje Balenciagi.
A to marka wprowadza do obiegu celowo zniszczony obuw za tysiące dolarów, wywołując dyskusję o bogactwie i luksusie. A to proponuje spodnie dresowe z wszytymi bokserkami kojarzące się ze stylem hiphopowców, przez co zarzuca się jej przywłaszczenie kulturowe i rasizm. A to projektuje torebkę, która wygląda jak worek na śmieci. A to owija Kim Kardashian taśmą klejącą… Itd, itd, itd.
Czy urzekają mnie te projekty? No nie. I nie chciałabym mieć tego w szafie. Ale tak, jestem pod wrażeniem zmysłu marketingowego marki oraz tego, jak wszystkie te kontrowersje celnie wpisują się w dyskusję „quo vadis, modo”. Oraz tak, bawią mnie, ponieważ będąc swoistym eksperymentem społecznym, obnażają konsumencką żądzę posiadania czegoś nawet za cenę ośmieszenia, tylko dlatego, że ma metkę znanej marki oraz status „modne”. Co oczywiście dotyczy nie tylko klienteli Balenciagi, ale właściwie każdego – mnie, ciebie, twojej przyjaciółki i znajomego, wszystkich bardziej lub mniej omamionych obietnicą, jaką daje metka (w dużym skrócie – przynależności do określonej grupy społecznej, w której wypada mieć określone rzeczy określonych marek).
Tyle introdukcji. A była mi ona potrzebna do przywołania jeszcze jednego projektu Balenciagi: torebki w kształcie paczki laysów. Ot, śmiesznostka, modowy fikoł, który objawił się jesienią na paryskim fashion weeku. Dostępna dla modoentuzjastów za prawie 2k usd.
Bawi mnie to, powtórzę.
I bawi mnie ta torebka, którą sama zrobiłam – torebka z paczki makaronu. Torebka zupełnie nieudawana, której zawartość stała się finalnie obiadem. Konsumpcja w czystej postaci.
EDIT: a w sumie to chciałam jedynie powiedzieć, że poszłam po makaron na obiad, a wróciłam z torebką. No i tak to.
Fot. Ewa na samowyzalaczu